piątek, 13 września 2013

Dublin..

MONIKA
ANETA
TOMASZ
Piątek 13.09.13
I nadszedł czas pakowania, choć wylot mamy jutro trzeba do Dublina dojechać i jeszcze ostatnie atrakcje zaliczyć. Tak więc od rana plan napięty. Szybkie prysznice, pakowanie walizek, odkurzanie auta i ostatnie śniadanie w towarzystwie Jurka i Nathaniela. Pożegnanie i ustawki już po polskiej stronie i już ruszać pora. Do Dublina 3,5 h więc same przeboje puszczamy sobie i jakoś leci. Prosto jedziemy na parking Guinness’a i następna atrakcja z listy Anteny. Najpierw krok po kroku poznajemy tajniki powstawania piwa, historię założyciela i rozwoju firmy. Jednym z głównych punktów był proces samodzielnego nalania piwa do szklanki i tam można było otrzymać certyfikat. Ostatni punkt obowiązkowy to oczywiście sklep, w którym akurat tym razem jedynie Bobo skorzystała. Osobiście po degustacji mogę uznać że nie jest to mój ulubiony trunek. 
Podjechaliśmy do centrum i tutaj już spacerek na nóżkach. Ostatni mój punkt obowiązkowy The Temple Bar gdzie tłumy już gościły mimo godziny 16. Posłuchaliśmy tylko kapeli gitarowo-banjo’wej, kilka wdechów barowej atmosfery i ruszamy dalej. Trasa turystyczna po Dublinie, pamiątki i koszulki irlandzkie. Jeszcze tylko czekoladowe ciacho i kawa dla Anteny i na dziś zwiedzania wystarczy. I tak o to znajdujemy się tam gdzie spędziliśmy pierwszą noc. Wśród naszych gości mija nam miło czas na wspomnieniach. 

Monika jakoś tak dziwnie to wszystko opisuje. Dodam tylko kilka szczegółów jak np to, że zarysowałam auto na parkingu przed wejściem do muzeum browaru. Wiadomo, że to moja atrakcja, czuję się jak specjalista od muzeów. Guinness to gorzkie i kawowe piwo więc początki były ciężkie ale wypiłam dużo więcej niż Monika! :D Zwiedzaliśmy Dublin i czuję, że to było to czego mi brakowało. Miasto które żyje ale i pomniczków można było trochę zobaczyć. A propos pomniczka to przy jednym z nich zagadał nas Pan Polak z Niemiec i wykorzystał Tomaszka profesjonalnego fotografa. Wchodziliśmy do sklepów z pamiątkami i choć do ostatniego już mi się nie chciało wchodzić bo myślałam, że nic nowego nie znajdę to znalazłam coś czego szukałam przez cały wyjazd. To się nazywa szczęście Anteny. To ciasto Moniki było niedobre a moja kawa wcale nie była Latte. Jutro ostatnie muzeum (wiadomo, komu najbardziej na tym zależy) i lecimy! Polsko nadchodzimy!

Dublin, to jednak z wielu stolic, która przypomina inne stolice. A jednak jest tu coś czego nie ma gdzie indziej. Pub-y, bary, lokale, gdzie piwo leje się strumieniami, gdzie struny od gitar pękają z częstotliwością rodzących się dzieci. Przez co jest to wesołe miasto, bo jak tu nie można być wesołym po chmielonym zdrowym napoju. Muzeum Guinnessa to już osobna historia, byłem w nim kiedyś raz, wyglądało to troszkę inaczej niż pamiętam. Może dlatego że wtedy wypiłem całą szklankę tej irlandzkiej zupy z procentami. To nie pierwszy raz kiedy doskwiera mi taka myśl cze coś już było lepsze czy też gorsze od tego co przyzywałem tu, dlatego już nie będę się rozpisywał i zasłonie się kurtyną milczenia dając większy wydźwięk wypowiedzią moich poprzedniczek. 











Piwko Tomasza

Piwko Anteny

Certyfikat i piwko Moniki









Ring Of Kerry i Lord of the Dance

MONIKA
ANETA
TOMASZ
Czwartek 12.09.13
Już czuć w powietrzu że bliżej końca, ostatni dzień trasy samochodowej. Już coraz mniej na liście obowiązkowych miejsc do zwiedzenia. A mimo to jakiś nie dosyt ciągle jest, bo nie udało się pokazu irlandzkiego zobaczyć. Już nawet pogodziłam się że może w jakimś barze namiastkę zobaczę, a tu wielka niespodzianka na nas czekała. W drodze do Ring of Kerry przy drodze widać małe ogłoszenie i śmignęło mi tylko LORD of DANCE. Uśmiech od ucha do ucha ale trochę chciałoby się więcej. Pytam Tomka czy widział kiedy i gdzie, ale niestety wiemy tylko że gdzieś mają być. To już nie pierwszy żółty plakacik przy drodze który minęliśmy więc postanawiam się skupić i postanawiam że następnego nie opuszczę. Wokół widoczki, raz zarazem deszczyk spada a ja wypatruje żółtego prostokąta po lewej stronie drogi. NO i udało się rozczytać pozostałe informacje o występach 12-15.09 w INEC. Szybko za mapę i szukam tego INEC i dupka blada nie ma takiej miejscowości. W między czasie dojechaliśmy do Killarney. Miasto jak miasto a mimo to już chyba moje ulubione. Dlaczego się zastanawiacie,a no dlatego że tam o to się okazało że INEC to jakby Teatr a w nim pokaz tańca irlandzkiego. Bilety jeszcze były i mimo późnej godziny zakupiliśmy 3 na dzisiaj. Udało nam się jeszcze obejrzeć przed pokazem zamek, piękny wodospad, dróżki krajoznawcze i punkty widokowe na najwyższy szczyt Irlandii, choć on akurat schował się za mgłą. Po wycieczce wróciliśmy do miasta i tam dzięki naszemu BOBO zjedliśmy pyszny obiad. Zasługi jej są wielkie więc pozwolę jej samej się pochwalić :):)

Krótka drzemka jak na porządnych ludzi przystało po obiedzie, na parkingu przed teatrem :):) I tak odprężeni poszliśmy na spektakl. Zaskoczyła mnie średnia wieku na widowni jak i to że urządzają sobie taki biforek, przed przedstawieniem już godzinę wpuszczają na salę gdzie zakupić można napoje wyskokowe i przekąski. Następnie tanecznym krokiem wszyscy ruszają na swoje miejsca na widownię. Pokaz trwał 2 godziny z przerwą 20 minutową. Było świetnie, rewelacyjnie no po prostu bomba. Polecam wszystkim. Wracaliśmy zadowoleni nocą do domu, a czas mijał na dość żywych dyskusjach (muszę zaznaczyć,że żywe dyskusje odbywają się od początku podróży i jak zwykle jestem najbardziej atakowana bo Monika mi się sprzeciwia a Tomek ją popiera więc jest 2:1 w głosach) A jutro już droga powrotna nas czeka :(:(:(
Ja tak właściwie to przez pół drogi nie wiedziałam o co Monice z tym INEC’em chodzi i dowiedziałam się dopiero gdy już znaleźliśmy ten teatr. Na początku myślałam, że z pokazu będą nici bo późno i drogo ale całe szczęście, że się udało. Monika zapomniała wspomnieć, że byliśmy na zamku - Ross Castle wybudowanym w połowie XV wieku. Jesteście pewnie ciekawi skąd ja to wiem, a otóż moja natura podróżnika ciągnie mnie bo informacji i wyczytałam to z czegoś w rodzaju plakatu. Udaliśmy się również na Ladies View, ale mnie jako lady wcale nie zachwycił chociaż krajobraz irlandzki przypominał krajobraz amerykański - jezioro wiło się jak wąż i przypominało rzekę płynącą między dolinami. Widzieliśmy również wodospad z którego woda spadała, a w drodze powrotnej wdepnęłam w kupę wiec średnio mi się podobało. Przejechaliśmy się mega kręta drogą wśród gór i tam ścigaliśmy się z karetami. Jak wracaliśmy do Killarney to nie wiem co się działo bo zasnęłam. Ale jak już mnie obudzili to robiłam same dobre rzeczy, zaczynając od spytania pani sprzedawczyni z polskiego sklepu gdzie można dobrze zjeść. Następnie musiałam pokonać siebie i zagadać do Pana Azjaty czy ich restauracja jest już otwarta, bo właśnie tę tajską restaurację poleciła nam Pani Polka. No więc zbajerowałam kelnera, który chciał zrobić dla mnie porcję (godzinę przed otwarciem restauracji!!!) ale jak to mówią miej serce i patrzaj w serce i choć Monika i Tomek nie są sercem to na  (w) nich spojrzałam i powiedziałam, że jestem z tymi o to guys’ami (Monikę musiałam trochę umężnić bo się bałam, że pan mnie nie zrozumie jak powiem parents). Przeczekaliśmy chwilę (która dla nas głodomorów niesamowicie się dłużyła) i mogliśmy przystąpić do zamawiania. Ja zamówiłam sama dla siebie (to kolejna dobra rzecz). Tomasz poszedł po auto gdy przyszedł do nas wcześniej zbajerowany przeze mnie kelner i wydał nam jedzenie. Moja mądra głowa pomyślała by sprawdzić czy są sztućce i zgadnijcie co się okazało.. Sztućców nie było!!! I to był prawdziwy test - czy Antena da rade poprosić o noże i widelce dla głodomorów? Stres był ogromny bo wiecie co kelnerzy mogli zrozumieć zamiast „fork”, a kto nie wie niech zapyta to ja mu na osobności powiem. Ale udałam się tam w obstawie Moniki która jak zwykle tylko się uśmiechała i dostałam 3 noże i 3 widelce, po jednym dla każdego. Jedzonko wzięliśmy away i jedliśmy spokojnie w samochodzie, potem jak już Monika mówiła była drzemka i na wystąpienie. TO BYŁO NIESAMOWITE. Całej naszej trójce najbardziej się podobało jak panowie wychodzili na scenę i tupali (stepowali znaczy się), całą naszą trójkę najbardziej wkurzała taka pani która swoim śpiewem przerywała tańce. Było kolorowo, żywiołowo i rytmicznie. Tata odwiózł nas do domu i wszyscy grzecznie poszliśmy spać.
Namiastka Ring of Kerry, jaką pokonaliśmy była dla mnie zawsze majestatyczny miejscem. W tych krajobrazach brakowało mi tylko gdzieś w oddali dinozaurów przemierzających skalne krajobrazy. Tutaj popełniałem najpiękniejsze zdjęcia w moim mniemaniu. Ale mniejsza z widokami. Lord of the Dance, marzenie Moniki, jednocześnie i mnie zaciekawiło, mimo że widziałem irlandzki taniec ale jednak nie na tak wysokim poziomi, jaki miał być chyba pokazany. Ten taniec w wykonaniu kobiet przypominał mi biegające po polu konie, machające nóżkami w nierytmiczny sposób, na pierwszy mój rzut oka, po którymś tańcu te ruchy wydawały mi się już powtarzane tylko sceneria i kostiumy się zmieniały. Kostiumy Kobiet były bardzo ciekawe, chętnie bym sprawił z dwa takie dla Moniki. Tańce w wykonaniu płci pięknej przypominały mi motyle, były lekkie i jedwabne, powabne, seksowne i stylowe. Byłem zauroczonym ich pierwszym tańcem, później to już powtarzane ruchy  i więcej golizny, pewnie żeby męska część widowni się nie zorientowała że już tak samo machają pytkami. Za to Faceci, dali radę, pokazali to co w sumie każdy facet chce pokazać, siłę i moc, takiego stepowania nie widziałem dawno, w a sumie nigdy nie widziałem na żywo stepowania, więc poprzeczka została powieszona wysoko. Szybkość stepu głównego bohatera była godna podziwu. 


















Dingle

ANETA
MONIKA
TOMASZ
ŚRODA, 11.09

Właściwie to ciężko mi zacząć opisywać środę ze względu na to, że nie pamiętam co robiliśmy. Powoli przypominam sobie, że dzień zaczął się dość wcześnie pysznym śniadaniem. Ruszyliśmy na półwysep o nazwie Dingle. Pogoda jak zwykle nie dopisała, ale zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Pierwszy przystanek zrobiliśmy na plaży, po której można było jeździć autem. Żeby poczuć piasek pod własnymi stopami i bryzę (nie morską a zatorską bo z zatoki) biegałam za autem i przez pierwszą minutę nawet nadążałam. Następnie zatrzymaliśmy się przy jakiejś boskiej figurce, a tam dwie mewy chciały zaatakować Tomasza a dokładniej jego kanapkę. Krajobraz górzysty, zielony i troszkę mglisty. Zwiedziliśmy również skalistą plażę (wyglądała tak jak te na filmach - jasna i przejrzysta niebieska woda, kremowy piasek a z tyłu ogromne skały) i to był chyba najładniejszy punkt naszej wycieczki.
Wróciliśmy do domu i ja zostałam tam aż do ranka dnia następnego, zaś Irish Rodzice szaleli jeszcze wieczorem :) 
Po ciężkim dniu zakupowym przyjemnie było znów wyruszyć w zielony teren. Plan od rana napięty, szybkie mycie i śniadanie gdzie kierowca już przebiera nóżkami z niecierpliwości. Tylko on wie co nasz czeka więc nie dajemy mu długo czekać i już cała rodzinka w aucie:) Tomaszek już czuje się jak u siebie, dla niego to jak wycieczka do Wdzydz, nawet GPS nie odpalamy. Widzę jak buźka mu się uśmiecha jak wracają do niego miłe wspomnienia. Tak jak już BOBO nasze pisało pierwsza była plaża i pierwsze zdziwko że ominęliśmy parking. Wielki uśmiech Tomka „ To plaża po której można jeździć autem”. No i zaczęliśmy spacer w naszej JARMILI. Tomek jeszcze chciał trochę zaszaleć ale skończyło się jedynie na ucieczce Antenie. Kilka zdjęć i ruszamy dalej. Oprócz drugiej plaży którą już Aneta opisywała zatrzymaliśmy się jeszcze przy klifach i jednym maleńkim porcie. Ze względu na pogarszającą się pogodę, mgła zasłaniała nam widoki, szybciej wróciliśmy do domu. Tam chwila relaksu i z Tomkiem ruszyliśmy odwiedzić jego znajomą Agnieszkę i jej córeczkę Nicolę. Miło upłynął czas na zabawach i wspominkach. Serdecznie pozdrawiamy :)

Półwysep Dingle, kwintesencja Irlandii, piękne malownicze trasy, nad samym oceanem, cudne klify i zatoczki. Złote plaże i szum oceanu. Szkoda tylko że pogoda szaro bura. Odwiedziliśmy większość atrakcji naturalnych jakie zaplanowałem. 
Jednak, to dla mnie już nie to co kiedyś, wyprawy w mojej małej Corsie, gdzie odkrywaliśmy zakątki Irlandii, zjeżdżaliśmy z wyznaczonych szlaków w poszukiwaniu przygód i nowych widoków na znane miejsca turystyczne, im dziwniej tym lepiej im trudniej gdzieś dojechać wydawało mi się pełniejszą wyprawą. Dlatego czuje się bardziej jako przewodnik turystyczny, jak grajek na swoim setnym weselu, już nie uśmiecham się kiedy wujek panny młodej robi z siebie króla tańca na parkiecie. Jestem wyważony, obyty, doświadczony, nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Już dawno podałem sobie ręce z Irlandią i znam jej uścisk. Po za paroma drogami nic tu się nie zmieniło, świat kręci się w okół słońca a tu nadal ocean bije się z klifami, ten parking gdzie czytałem kiedyś książki też tu jest, plaża po której szalałem autem pewnie ten sam piasek jeszcze pamięta te wybryki. Podoba mi się myśl niezmienności, stałego. Każdy z nas dąży do ustabilizowania sobie życia, do tzn stabilizacji w każdym aspekcie, mówią że nie ma czegoś takiego jak właśnie stabilizacja a jednak tu odkryłem pewną rysę w tym stwierdzeniu. Irlandia to stała przestrzeń w której poruszałem się kilka lat temu i teraz czuje się zupełnie jak wtedy, czyli świetnie, wolny, zadowolony. Mimo wszystko że to było 4 lata temu i jestem już innym człowiekiem, powrót do Tomka z lat Irlandii jest ciekawym przeżyciem.













Limerick zakupowy

TOMASZ
ANTENA
MONIKA

WTOREK, 10.09
Dzisiejszy dzień powinien być tym najprzyjemniejszym w związku z tym co dzisiaj robiliśmy ale wcale tak nie było. Objechaliśmy dzisiaj aż trzy centra handlowe w celu obłowienia się w te jak najładniejsze a zarazem najtańsze rzeczy. I tak też się stało. Mnie i Monikę, jak to na kobiety przystało najbardziej zachwycił sklep Penneys, który jest ogromny i wypełniony wszystkimi takimi rzeczami co by mi się przydały.. Były w nim takie cudowne piżamki-body-kostiumy z Myszką Miki czy jakimś wilkołakiem, mnóstwo ubrań, butów i torebek i masa innych gadżetów. 6 godzin zakupów potrafi człowieka zmęczyć, a z resztą chyba za długo spaliśmy (a nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni) i przez to wszystko było jakieś takie cięższe. Monika z Tomkiem w międzyczasie spróbowali irlandzkiego KFC i tam zdążyli mi zrobić psikusa, a właściwie to Tomek. Poprosił mnie abym poszła po dolewkę napoju (Monika argumentowała to tym, że jeśli pójdę sama to mogę dolać Ice Tea) więc wstałam, zabrałam kubek i ruszyłam na poszukiwanie dystrybutora. I wiecie co się okazało? Dystrybutora nie ma i już prawie spytałam panią kasjerkę czy mi naleje, ale dzięki mojej blokadzie językowej (i temu, że jestem bystra jak rzeka) nie wygłupiłam się aż tak bardzo. Poza tym znowu samodzielnie zamówiłam kanapkę w subway’u. I zapłaciłam również samodzielnie. 
Po powrocie poskakałam na trampolinie (ALE CZAD!) i najedzeni udaliśmy się na spacer na którym ruchu nam nie brakowało bo wszystkich namówiłam na wyścigi. Tomcio pokazywał nam gdzie i co robił 5 lat temu i szczęśliwie wróciliśmy do domu. 

Kto mnie zna ten wie że zakupy to nie jest moje najulubieńsze zajęcie. Różnorodność zarówno zachęcała jak przerażała. Na szczęście został ustalony limit finansowy a później to i nawet czasowy i jakoś wyszło. Dzień ten okazał się bardziej męczący niż wyprawa łódką na wyspę, mimo to myślę że każdy z nas zadowolony i obkupiony :) KFC irlandzkie okazało się bardziej podobne do amerykańskiego więc nie zachwycało, za to żarcik zrobiony Antenie uratował posiłek w KFC :) 
Po pysznej kolacji udało się namówić naszych gospodarzy na wieczorny spacer po parku. Tam okazało się że nasze BOBO świetnie się dogaduje z dziećmi Marty i Jurka więc wesołych biegów i podskoków nie było końca. Spokojnie wróciliśmy do dopingowania naszej reprezentacji. Dzisiaj już bez rozgrywek nocnych w UNO bo jutro następne wycieczki nas czekają. 

To był pięknie dzień, a my na zakupach. Zaszalałem w River Island i tak jakoś zleciało:-)

wtorek, 10 września 2013

Skylling Michael


ANTENA
MONIKA
TOMASZ
PONIEDZIALEK 09.09.13

Wczoraj późno wróciliśmy a dziś wcześnie wstaliśmy. Wyjazd już o 7:30 i właściwie wyjeżdżając jeszcze nie mieliśmy pewności, że popłyniemy na Skylling Michael. Pogoda zapowiadała się pięknie ale podobno w Irlandii zawsze tak jest (jak dotąd, to znaczy od 2 dni się sprawdza), że rano zaczyna się ładnie a potem pogoda się psuje. I tak się też stało. Zaczęło padać gdy jechaliśmy do portu z którego mieliśmy odpłynąć na wyspę. To jednak nie przeszkodziło nam by dopłynąć na tę większą wyspę. Już wyjaśniam: wyspy są dwie, jedna mniejsza a druga większa. Turyści jeżdżą na tę większą, która zowie się Skylling Michael - to na niej kiedyś mieszkali mnisi i własnymi rączkami zbudowali schody, zaś ta mniejsza wg mnie jest drugą największą wyspą którą zasiedlają jedynie ptaki. Napisałam wg mnie bo tak zrozumieliśmy z prezentacji, którą oglądaliśmy przed rejsem.
Rejs to było coś genialnego, przynajmniej w pierwszą stronę. Słonko pokazało buźkę zza chmur a ja dryfując w łajbie pośród fal czułam się jak surfer
. Fal było dużo, były wzburzone przez silny wiatr, więc pierwsze zetknięcie z oceanem było ekscytujące. Monice chyba mniej się podobało niż mnie i Tomkowi ale i tak wychylała się za barierki by na wodę popatrzeć. Jak już dotarliśmy do brzegu wyspy (było niebezpiecznie), to wspinaliśmy się po tych schodach co to je kiedyś mnisi własnymi rękoma budowali. Wspięliśmy się na sam szczyt a tam Pani wstrzyknęła nam dawkę informacji jak wszyscy żyjący na wyspie zagospodarowali miejsce i czas. Na szczycie wydarzyło się coś bardzo cudownego ale nie powiem słowa tak jak nie mówiłam słowa przez bardzo długi czas. Na pewno któreś z moich następnych mówców wyjaśni o co mi chodzi.
Oprócz tych schodów co oni własnymi rękami  budowali to Ci mnisi wybudowali sobie mini klasztor czyli kilka kamiennych domków i mury plus wyrzeźbione krzyże, ołtarze.  Wyprawa ta jest jeszcze z jednego bardzo nadzwyczajnego powodu niezapomnianą dla mnie. W ustronnym miejscu z widokiem na drugą górę jak tylko trochę mi się polepszyło, kochany mój Tomaszek wyznając mi pięknie miłość poprosił mnie o rękę. I tak o to w przepięknej scenografii zostaliśmy parą narzeczonych:):):):) Przeżycie pod wieloma względami niezapomniane. 
Droga powrotna zaś była gorzej niż straszna. To był mój osobisty sztorm. Przekonałam się, że woda to żywioł, groźny żywioł. Z nieba spadały krople tak samo często jak uderzały w nas fale oceanu. Nie rozróżniałam już, czy to woda z góry czy z dołu. Słona woda, która ochlapała moją całą twarz (i zabrała makijaż chlip chlip) wywołała łzy i z trudem otwierałam oczy. Cała przemoczona (dosłownie, każda część mojej odzieży była co najmniej wilgotna, mimo że dostałam super-wdzianko odporne na wodę od Pana Bosmana który na początku wydał mi się chamski, lecz gdy powiedział do mnie „darling” to przestał się taki wydawać) dotarłam do lądu, oczywiście z przemoczoną Moniką i mokrym Tomkiem i marzyłam o powrocie do domu. Dzisiaj zaliczyliśmy również pierwszą wyprawę do Irlandzkiego TESCO i zjedliśmy pyszną kolację. Na dziś to wszystko, przynajmniej jak na razie :) 
Oświadczyny, choroba morska i poznanie nieznanego powoduje że chętnie po powrocie doceniłam domowe zacisze, przyjemność sprawiło mi nawet wspólne przygotowanie kolacji i trzeci raz w życiu pranie :):) Wyprawa na Skelling, była zawsze jednym z planów które chciałem zrealizować, lecz nie mogę sobie przypomnieć co mnie zawsze odciągało od realizacji. Teraz wydaje mi się że to miejsce specjalnie czekało na mnie jeszcze z jednego powodu. 
Jak już wspomniała Antena o 7:30 byliśmy w drodze o 9 dostałem sms że warunki są kiepskie, o 10:00 mieliśmy wypływać. Na miejscu, chyba najstarszy Irlandczyk na ziemi, powiedział że czekamy do 10:15 z informacją pogodową. Pogoda była dobra tylko warunki na oceanie były ciężkie, każda z osób musiała się zgodzić na ryzyko z tym zawarte. Ostatecznie uzbierała się nas 16 osób. Fale były ogromne, bujało ostro, lecz było to tylko namiastką drogi powrotnej. Sama wyspa jest piękna i malownicza, zielona, przyjazna taka w sam raz na założenie klasztoru :-). Lecz ja miałem plan, a plan był wielki i skomplikowany. Oświadczyny! O tak, chyba coraz bardziej jestem dorosłym Tomaszem niż małym Tomkiem. Już od ponad roku planowałem ten moment a w przeciągu miesiąca doszło do realizacji, razem z samym aktem kolankowym :-). Już się obawiałem że Monika po ciężkiej drodze na wyspę, nie będzie chciała z nami iść na górę, ale jednak twarda z niej sztuka i się wdrapała. Pozostawało tylko wybranie miejsca i wio.
Był to piękny moment, za plecami w oddali szalał sztorm na oceanie, który obijał się o mniejszą wyspę, na chwile wyszło słonce i... powiedziała TAK. 
Droga powrotna to już mieszanka wybuchowa, pogodowa i emocjonalna. Fale były jeszcze  większe aż bosman na niektórych wyłączał silnik abyśmy gładko po nich się prześlizgiwali. Dopłynęliśmy do mniejszej wyspy zamieszkanej przez różnego rodzaju ptaki, były ich setki tysiące. Wyspa była aż biała od ich kup. niesamowity widok :-) Płynęliśmy i mokliśmy dalej, ja byłem w sumie najmniej mokry ale musiałem sobie skarpetki kupić bo w adidasach na ocean się wybrać to nie był dobry pomysł ale wiadomo inne buty ważą a my latami tanimi liniami ;-). 

Przed wyprawą jeszcze nie wiemy co nas czaka, a Monika to w ogóle ;-)


Dopływamy do wyspy

 Schody do góry

 I Szaro...
 Po Oświadczynach :-)




Bling Bling




I Powrót